Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/259

Ta strona została skorygowana.
—   243   —

wem spostrzegliśmy w niewielkim parowie sadzawkę, a tuż nad nią dwie pasące się szkapy. Z lewej strony dolatywały nas głosy dwóch rozmawiających ze sobą mężczyzn, których jednak nie było stąd widać.
— Czy pochwycimy tych drabów? — zagadnął estancyero.
— Tak. Podsuniemy się do nich przedewszystkiem pod okryciem krzaków. Nie będzie to trudne, bo mimozy dają z wierzchu niezłe pokrycie, a przy ziemi jest dosyć miejsca, aby popełznąć. Popełzniesz pan za mną. Ale proszę pamiętać, że lada szmer zdradzić nas może, musimy zaś podejść ich całkiem znienacka. Pan rzucisz się na jednego, ja na drugiego, chwytając ich za gardło. Proszę jednak nie zaczynać pierwszy!
— To coś jakby zasadzka indyjska, sennor zauważył estancyero.
Mimozy rozrastały się w zbitą gęstwę mniej-więcej pół metra nad ziemią, traw a zaś, stanowiąca ich podszycie, była tu z powodu wilgoci wyższa, niż gdzieindziej, a te okoliczności pozwoliły nam podsunąć się ku rozmawiającym niemal tuż za ich plecy.
Z zapartym oddechem zatrzymaliśmy się, nadsłuchując.
— A jeżeli on nie wróci? jeżeli go tam zatrzymają? — pytał jeden.
— Na to się nie poważą — odparł drugi, w którym poznałem porucznika bandy.
— Jednak przypuśćmy, że postanowią go zatrzymać...
— Wówczas będzie z nimi bardzo źle. Podłożymy pod estancyę „czerwonego koguta“, a potem urwiemy głowy obu jeńcom.
— Ba, ale co nam z tego przyjdzie? Co mię niepokoi najbardziej, to myśl, że może wrócił do estancyi ów cudzoziemiec. Jeżeli tak, to nasz posłaniec będzie miał bardzo trudne zadanie.
— Nie może tu być nic trudnego. Albo się zgodzą na spełnienie naszego żądania, lub też się nie zgodzą.