Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/263

Ta strona została skorygowana.
—   247   —

— Sprawa zaczyna mi się trochę niepodobać — zauważył porucznik. — Gdyby był przynajmniej wziął te pieniądze, które estancyero miał do dyspozycyi...
Na to drugi wyjął karty z kieszeni i odrzekł:
— Poco się martwić zawczasu, skoro się to na nic nie przyda! Czekajmy cierpliwie, aby zaś czas prędzej nam zleciał, utnijmy sobie partyjkę! Dobrze?
— Ha, może masz i racyę. Zagrajmy. Co będzie, to będzie. My tutaj w każdym razie jesteśmy bezpieczni.
— Mylisz się pan troszeczkę! — krzyknąłem, przyczem obaj wyskoczyliśmy z krzaków.
Jedno potężne uderzenie pięścią w skroń, i porucznik rozciągnął się na ziemi, jak długi. Monteso z drugim drabem nie sprawił się tak zwinnie, wobec czego musiałem mu przyjść z pomocą. Chwyciłem opryszka za krtań, aż mu białka oczu na wierzch wylazły, poczem rozbroiliśmy go w okamgnieniu i związali. Ponieważ zaś porucznik odzyskał tymczasem przytomność, więc zręcznem zarzuceniem lassa obezwładniłem go nanowo.
Przerażenie ich nie miało granic.
— Cudzoziemiec! — jęczał porucznik.
— Tak jest, cudzoziemiec z Europy — odpowiedziałem. — Bardzo mi pochlebia, że łaskawy pan raczył sobie zapamiętać rysy mej twarzy.
— Dyable w ludzkiej skórze!
— O, nie, poruczniku! jestem raczej aniołem, skoro mogłem zdobyć się na cierpliwość, siedząc tu w krzaku za waszemi plecami z pół godziny i słuchając waszych obelg, skierowanych przeciwko mojej osobie. No, ale mniejsza o to. Przebaczam panu nawet i ten nietakt, że pan, zamiast zaszczycić nas sam swą wizytą, przysyła do nas zwykłego szeregowca. My jednak jesteśmy pomimo to gościnni, jak zwykle, i zapraszamy pana do estancyi Del Yerbatero.
— Proszę mię uwolnić! — ryczał, pieniąc się ze złości.