Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/264

Ta strona została skorygowana.
—   248   —

— Niech się pan uspokoi. I o wolności pańskiej będziemy mówili, ale za jakieś parę miesięcy.
— Proszę nie drwić! Pamiętaj, sennor, że mamy w swem ręku dwóch jeńców.
— Wiem o tem; ale nie macie jeszcze dziesięciu tysięcy pezów, o które wam przedewszystkiem idzie. Otóż ja właśnie przybyłem, aby się porozumieć z panem w tej sprawie. Chciałem mianowicie powiedzieć wam, że nie tylko nie dostaniecie ani jednego grosza, ale i jeńców postradacie.
— To się dopiero okaże. Przedewszystkiem domagam się, by mię traktowano, jako oficera z pod zwierzchnictwa Latorre’a.
— Tak? A przed chwilą przyznawałeś się pan do zwierzchnictwa Lopeza Jordana!... Otóż ja panu powiem, kto pan właściwie jesteś... Jesteś mianowicie pospolitym złodziejem, i stosownie do tego obchodzić się z panem będę.
— Jeńcy za to odpowiedzą swą krwią.
— Postaram się dowieść, że, mimo aresztowania pana, jeńcom włos z głowy nie spadnie.
— Tak. Ale nie wiecie nawet, gdzie się oni znajdują — rzekł szyderczo.
— Prawdopodobnie spotkamy ich na Peninsula del Crocodiio, dokąd bezzwłocznie się wybierzemy.
— Dyabeł! — Powiedziałeś pan przecie, że tam skryła się cała banda. Bardzo być może, że major będzie się bronił doskonale na tym półwyspie Krokodylim; ale możliwe też jest, że, napadnięty od strony lądu, zechce szukać ucieczki w nurtach rzeki, gdzie go powitają z radością zgłodniałe potwory.
— Nie będą one zgłodniałe, bo zjedzą wprzód jeńców.
— Zobaczymy. Aby jednak nie tracić wiele czasu na próżne gawędy, uprzejmie proszę pana porucznika, byś raczył pozwolić na obsłużenie go przy wsiadaniu na konia.