Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/273

Ta strona została skorygowana.
—   257   —

Podczas jednego z takich postojów, zaledwie pozsiadaliśmy z koni, by dać im wypoczynek i rozejrzeć się wokół, spostrzegliśmy w oddali dym.
— W tamtej stronie jest folwark — rzekł brat Hilario, — i zabudowania jego już stąd powinny być widoczne. Tymczasem nie widzę ich i dym ten wydaje mi się podejrzanym... Czyżby biednych tych ludzi nawiedził pożar?...
— Czy dobrodziej zna właściciela?
— Owszem. Jest to starszy już sennor, bardzo zacny i szlachetny, zarówno, jak i jego żona. Mają syna-jedynaka. W gospodarstwie zatrudnionych jest zazwyczaj pięciu gauchów. Stary słynie z umiejętności tresowania koni. Wśród tej dzikiej, niezamieszkanej prawie okolicy był to jeden-jedyny dom... Widać go było zdala. Teraz go nie spostrzegam. Być może, spalono go... Jedźmy prędzej!
Już w kilka minut po wyruszeniu stwierdziliśmy, że istotnie mamy przed sobą pogorzelisko. Ściany powaliły się w gruzy, a z kupy zgliszcz i popiołu unosiły się jeszcze gęste smugi dymu. Coreale były próżne, bez bydła, a tylko tu i ówdzie w pobliżu pasły się pojedynczo sztuki wołów i krów.
— Tu niedawno dokonano napadu — zawyrokował braciszek.
— Skąd brat to wnosi?
— Bo zwierzęta się porozbiegały.
— Mogły się przestraszyć ognia.
— O, to nie powód. Proszę zobaczyć, jak mocne jest ogrodzenie kaktusowe; najsilniejszy i najdzikszy zwierz nie byłby w stanie przedrzeć się przez nie. Wnoszę, że ktoś rozmyślnie wypędził bydło, robiąc wyłomy w żywopłocie. Ale zobaczymy; może się da coś stwierdzić.
Wzięliśmy drągi, które znajdowały się w pobliżu, i poczęliśmy rozgartywać gruzy i ciepłe jeszcze popioły, szukając szczątków ludzkich, ale na szczęście nie znaleźliśmy ich.