po wierzchołki, tworząc chaotyczną listwę, tak, iż wśród niej nie można było rozróżnić, co należało do drzew, a co do owych pnączów, rozpiętych na nich, jak na rusztowaniach.
Teren był coraz wilgotniejszy, aż wreszcie o zmroku wjechaliśmy w okolicę, pokrytą bagnami i trzęsawiskami, utworzonemi przez niezliczone źródła, zasilające rzekę, która w niedalekiej już od nas odległości przeświecała tu i ówdzie przez rzednący miejscami drzewostan połyskliwem zwierciadłem swych wód. W niewielkiej od nas odległości spostrzegłem chlapiące się w błocie jakieś opasłe niezgrabne zwierzę.
— A co to za bestyjka? — zapytałem brata Hilaria.
— To świnka wodna — odrzekł.
Dalej, w jednem ze źródlisk, tuż przy brzegu zauważyłem coś, jakby kilka kłód drzewa, wystających z wody, i braciszek objaśnił mię, że to są krokodyle.
— Czyż jadąc tak blizko tych potworów, nie narażamy się na niebezpieczeństwo?
— Nic one nam nie zrobią. Moglibyśmy się obawiać, gdybyśmy pieszo wleźli między to miłe grono.
— Jednak droga nasza, zdaje się, wogóle nie jest zbyt bezpieczna?
— O, tak; trzeba się tu mieć na baczności. Ja pojadę na przodzie, a wy trzymajcie się za mną gęsiego, bo wnet znajdziemy się w tak niepewnem miejscu, że lada potknięcie się może spowodować nieszczęście.
— I niema innej, bezpieczniejszej drogi do owego Indyanina?
— Nie. Obrał on sobie siedzibę właśnie w tak zabezpieczonem na wszelki wypadek miejscu, że ma ono dostęp z jednej tylko strony. Chatka jego jest niejako trudną do zdobycia warownią.
Brat Hilario znał snadź drogę doskonale, skoro odważył się przeprowadzić nas prawie przez sam środek niebezpiecznego trzęsawiska.
Po kwadransie dostrzegliśmy przed sobą małe światełko.
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/280
Ta strona została skorygowana.
— 264 —