— Teraz zsiądziemy — rzekł brat, — bo ścieżka jest tu ogromnie wązka i lepiej będzie przeprawić się dalej pieszo. Konie poprowadzimy za sobą na uzdach.
Grunt, po którym teraz stąpaliśmy, był istotnie niepewny i zapadał się nam pod nogami, jak warstwa zastygłego na wodzie łoju. Na szczęście wydostaliśmy się wnet na szerszą ścieżkę, ale szliśmy dla pewności wciąż gęsiego.
Wreszcie oczom naszym ukazała się niewielka chatka. Stała ona pod rozłożystem drzewem, jak pod parasolem. Ściany obłożone były darnią, a dach pokryty trzciną. Okien nie było w niej, a tylko drzwi, które stały w tej chwili otworem, tworząc na ciemnem tle ściany jasny prostokąt, wewnątrz bowiem płonął ogień. Nad ogniskiem wisiał na trójnogu wielki kocioł, wypełniony jakąś śmierdzącą masą. W chatce nie było nikogo.
— To jest mieszkanie owego Indyanina? — zapytałem.
— Tak jest.
— Niezawodnie zastaliśmy go, skoro jest ogień i coś się na nim gotuje.
— Prawdopodobnie jest w domu przynajmniej jego żona — odparł brat Hilario. — Zobaczmy, co się tu warzy.
Zajrzał do kotła i, powąchawszy, rzekł:
— Masa do zatruwania strzał.
— Naprawdę? owa sławna, a właściwie osławiona zabójcza trucizna?
Zaciekawiony, jak to wygląda, zajrzałem również do kotła. Gotujący się w nim płyn był gęsty, jak syrop, i miał zielone zabarwienie. Kawałek drewna, widocznie zastępujący warząchew, sterczał z kotła. Braciszek wyjął je, zwilżył palec w masie i, pokosztowawszy, potwierdził:
— Tak, jest to trucizna do strzał; poznaję po smaku.
— I nie boi się brat kosztować jej?
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/283
Ta strona została skorygowana.
— 265 —