Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/286

Ta strona została skorygowana.
—   268   —

— No, no! nie widziałaś mię jeszcze nigdy w gniewie, ale dziś może ci się to zdarzyć, więc uważaj! Byli tu dziś jacy ludzie?
— Nie wiem.
— Hm, widzę, że bez podarunku niepodobna po rozumieć się z tobą. Mów więc, cobyś chciała otrzymać?
— Ładny, błyszczący guzik do ubrania.
— Dobrze, dostaniesz — odrzekł, sięgając do kieszeni.
Był widocznie przygotowany na tego rodzaju wypadek, skoro nosił przy sobie rozmaite świecidełka. Gdy wyjął z kieszeni żądany guzik mosiężny, karlica wyrwała mu go z rąk chciwie i, nie zwlekając, przyszyła sobie do „sukni“, ucieszona podarkiem, jak dziecko.
— Jesteś więc zadowolona? — zapytał brat.
— Tak, ja jestem zadowolona, a ty jesteś dobry.
— Bądźże więc i ty dobrą i odpowiedz mi bez kłamstwa na moje pytania.
— Daya nigdy nie kłamie.
— Czy byli tu dzisiaj jacy ludzie?
— Nie.
— Nikt? nikt nie był? — nalegał braciszek.
— No... był... jakiś mężczyzna.
— A widzisz, żeś przedtem skłamała! Czy znasz tego mężczyznę? wiesz, kto on jest?
— Nie.
— Przybył pieszo, czy na koniu?
— Na koniu.
— Jak był ubrany?
— Jak każdy biały sennor. Miał lancę.
— Czy rozmawiał z tobą?
— Nie, tylko z Piotrem.
— A więc z twoim mężem. O co go zapytywał?
— Nie słyszałam.
— Ale wiesz przynajmniej, czego chciał?
— Wiem. Chciał, żeby mój mąż poszedł z nim.
— I poszedł? A dokąd?