Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/291

Ta strona została skorygowana.
—   273   —

— Nikogo.
— Możebyś się jeszcze rozejrzała lepiej?
— Dobrze — odrzekła i oddaliła się.
Staliśmy, nie poruszając się z miejsca, — a jednak nie posłyszeliśmy kroków Dayi; najlżejszy szelest nie zdradził przygniecenia jej stopą źdźbła trawy lub liścia. Umiała skradać się genialnie. Wróciwszy po paru minutach, oznajmiła, że w pobliżu niema żywej duszy.
— Dobrze. Więc idź teraz do chaty — rozkazał Hilario.
— Czy mam wrócić tu jeszcze?
— Nie potrzeba. Przyjdziemy sami o świcie.
— Cóż wy tam będziecie robili tak długo?
— Dowiesz się później.
— Czy powiedzieć Piotrowi, że jesteście tutaj?
— Owszem, ale tak, żeby on jeden tylko słyszał, więcej nikt!
— Któżby inny mógł słyszeć, skoro w okolicy niema żadnego człowieka?
Przy tych słowach oddaliła się, pozostawiając nas własnemu instynktowi wśród tych nieznanych nam topieli.
— No, sennor — ozwał się do mnie estancyero, — jesteśmy więc w pobliżu półwyspu Krokodylego, i teraz na pana kolej do działania. Co mamy czynić?
— Czekać, dopóki się tu nie zjawią... chyba, że się dowiemy, iż nie przybędą tu wcale.
— Daya mówiła, że niema ich w okolicy.
— Nie wierzę jej.
— Pan ją krzywdzisz, posądzając o kłamstwo — wtrącił Hilario. — Znam ją i wierzę, że mówi prawdę. Wprawdzie Indyanie dla wyprowadzenia białego w pole nie cofają się przed niczem, ale wobec mnie i moich towarzyszów stworzenie to nie odważyłoby się na coś podobnego.
— Wolałbym jednak przekonać się o prawdzie jej słów osobiście i naocznie. Potrzymajcie mi karabin, boby mi przeszkadzał; pójdę rozejrzeć się.