Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/292

Ta strona została skorygowana.
—   274   —

Było dość ciemno, więc miałem rękojmię, że nie zostanę spostrzeżony, i śmiało ruszyłem naprzód.
Półwysep w głównych zarysach przedstawiał się, jako wąski pas lądu, wybiegający ku środkowi rzeki i wzniesiony nieco ponad jej poziomem. Dlaczego ochrzczono go mianem krokodyla, nie mogłem się domyślić. Potworów tych nie było tu wcale, gdyż nie lubią one miejsc o wzniesionych choć trochę brzegach, na które trudno im byłoby wydostawać się z rzeki dla wygrzewania się na słońcu. Mały ten półwysep zadrzewiony był dość gęsto, więc, posuwając się od drzewa do drzewa, mogłem niepostrzeżony obejść go wzdłuż i wszerz, i gdyby się tu znajdowali ludzie, z wszelką pewnością byłbym ich zauważył.
Nie znalazłszy na półwyspie żywej duszy, wróciłem do towarzyszów, a gdy im to oświadczyłem, brat Hilario rzekł:
— Teraz przyzna mi pan, że Daya nie kłamie.
— Wątpię w to ciągle. Bolarze muszą być w okolicy, i myślę, że będą szukali odpowiedniego miejsca dla przeprawy przez rzekę uprowadzonej stadniny.
— Oczywiście, przeprawić się muszą, i bardzo im będzie zależało na szybkiem załatwieniu się z tem, ale nie tutaj, gdyż to miejsce nie nadaje się do przeprawy.
— Istotnie! nie pomyślałem o tem; nie mogliby tutaj doprowadzić koni. Nie pozostaje więc nam nic innego, jak tylko zaczekać, nim księżyc wzejdzie. Nastąpi to za jakieś pół godziny, i wówczas będziemy mogli łatwiej zoryentować się w sytuacyi.
Usiedliśmy w trzcinach, zachowując jak największy spokój. Dokoła panowała cisza, przerywana tylko miarowym pluskiem fal rzecznych, uderzających o brzegi. Nic nie mówiąc, rozmyślaliśmy z niepokojem o najbliższych godzinach, w których miały się zdecydować losy pozostających w mocy bandy jeńców.
Niebawem przez gałęzie drzew przedarły się ku nam pierwsze blaski wschodzącego księżyca, i powierzchnia wody zasrebrzyła się wspaniale.