Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/294

Ta strona została skorygowana.
—   276   —

— Poszukajmy sobie innego schroniska, ale tak, by się zbytnio nie oddalać od półwyspu.
Na lewo ku południowi czerniała nieopodal zwarta grupa drzew, w których gęstwie spodziewaliśmy się znaleźć wygodną kryjówkę. Skierowaliśmy się ku niej i istotnie znaleźliśmy tu niezwykle wygodne oparcie dla dalszej obserwacyi okolicy. Miejsce to z trzech stron było osłonięte roślinnością, a z czwartej, zupełnie otwartej, można było doskonale widzieć, co się dzieje na półwyspie. Jedna tylko okoliczność niebardzo się nam podobała, mianowicie — z tej strony było zadużo światła od księżyca. Bądź co bądź, o lepszy punkt byłoby trudno.
Usadowiliśmy się tu i w niezwykłem podnieceniu oczekiwaliśmy przybycia bandy opryszków — niestety daremnie.
— A może zmienili swój plan pierwotny i nie przybędą tutaj — zauważył estancyero. — Jeśli tak, to szkoda naszego trudu.
— To niemożliwe. Wszak umówili się, że czekać będą tu, na tym półwyspie, na posłańca, muszą więc tutaj przybyć pierwej czy później.
— Ba, ale kiedy?
— Może nad ranem. Przypuszczam, że w nocy boją się zapuszczać w te niebezpieczne, bagniste miejsca, tembardziej, że mają z sobą uprowadzone konie i może bydło, które przecież bardzo trudno przeprawić przez rzekę, zwłaszcza w tem miejscu, gdzie woda jest rwąca.
— Słuszna uwaga.
— Wogóle nie sądzę, aby zechcieli przeprawiać się przez rzekę wpław. Wszak mają swoich koni pięćdziesiąt, a doliczmy do tego skradzione, również w liczbie pięćdziesięciu, no i woły, jeśli ich jeszcze nie pozarzynali. To wszystko można najłatwiej przeprawić na promie lub tratwie. Czy znany tu jest ten sposób przeprawy?
— Owszem. Tutejsi mieszkańcy zbijają tratwy z kloców nieociosanych lub z belek i tarcic. Na po-