— Wielebny dobrodzieju! Wymówka twoja jest bardzo bolesna... obraża mię ona...
— Jakto? więc nie strzelałeś do nas?
— Strzelałem, ale nie wiedząc o tem, że tu są ludzie.
— A za kogóż nas wziąłeś?
— Za małpy...
Wymówka ta miała swoje usprawiedliwienie, gdyż w Uruguayu jest mnóstwo małp.
— Małpy? — powtórzył Hilario, — nas wziąłeś za małpy? Nie gadajże głupstw, Piotrze!
— Niepewne światło księżyca zwiodło mię... Siedzieliście razem, jak to mają we zwyczaju małpy... Zresztą... proszę mówić ciszej...
— Dlaczego?
— Bo, bo... w nocy nie jest bezpiecznie mówić tu głośno...
— Są w pobliżu jacy ludzie?
— Ludzie... nie; ale przed kilku dniami przybłąkała się tu para ogromnych jaguarów, a wielebny dobrodziej wie dobrze, jak trzeba być ostrożnym w takiem sąsiedztwie. Tylko ja i moja Daya możemy się ich nie obawiać...
— Nie boję się ich i ja również.
— Wiem, ale towarzysze dobrodzieja mogliby się znaleźć w niebezpieczeństwie, i dlatego proszę zachować ciszę, aby nie zwabić tych bestyj.
Z tych słów zrozumiałem, o co chodziło przebiegłemu Indyaninowi. Bez wątpienia był w porozumieniu z bolarzami, ale, żywiąc przyjaźń dla braciszka, nie chciał zdradzić tak jego, jak i ich, — wymyślił więc na poczekaniu bajkę o jaguarach.
— Może tu przyjść do nas jaguar ze swoją towarzyszką — rzekł brat Hilario; — nie boimy się ich wcale... Ale też słuszną jest twoja rada, abyśmy nie byli zbyt głośni. Usiądź; muszę cię o coś zapytać.
Zakłopotany Indyanin spojrzał na nas i rzekł do zakonnika:
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/298
Ta strona została skorygowana.
— 280 —