Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/309

Ta strona została skorygowana.
—   289   —

— Dotychczas tak — — — ale teraz już nie!
Między jednem a drugiem zdaniem szarpnąłem go za szmatę, która mu była pasem, i odrzuciłem ją na stronę wraz z nożem oraz kołczanem, napełnionym zatrutemi strzałami.
— Senn...!
Porwał się z miejsca, by pochwycić wydartą mu broń, ale w tym momencie powaliłem go na ziemię i przygniotłem kolanami.
— Puść go, sennor, bo się udusi! — wołał brat Hilario, biorąc mię za rękę.
— Nic mu się nie stanie.
— Puść! ręczę za niego. Nie zamierzał przecie względem nas nic złego.
— Cenię bardzo twoją porękę, bracie Hilario, ale przyjąłem za zasadę sam sobie zapewniać obronę przeciw wrogom.
— Ba, ale możesz to pan uczynić, nie dusząc tego biedaka.
— Powiedziałem, że nic mu złego nie uczynię, tylko zwiążę ręce na grzbiecie... a właściwie uczyni to sennor Monteso.
Rzekłszy to, zwróciłem się do estancyera:
— Proszę, oto moja chusteczka!
I przyłożyłem lufę rewolweru prawie do nosa Indyaninowi, Monteso zaś związał mu tymczasem ręce w tyle.
— Ratujcie, bracie Hilario! — błagał Indyanin, nie mogąc oprzeć się przemocy. — Ten europejczyk to okropny człowiek.
— Skąd wiesz, że jest on europejczykiem?
— Tego nie mogę powiedzieć.
— Czy przysiągłeś komu, że tego nie wyznasz?
— Nie przysięgałem, ale dałem słowo.
— Nie powinno się dotrzymywać słowa w sprawach niesłusznych i zbrodniczych.
— Wiem jednak, że ten cudzoziemiec jest mordercą, złodziejem i rabusiem.