Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/323

Ta strona została skorygowana.
—   303   —

— To ja! nie bójcie się!
— Bogu dzięki! — rzekł braciszek, podbiegając ku nam. — A... a... kogoż to sennor prowadzisz?
— Dwóch jeńców, którzy teraz są wolni, i jednego wolnego, który teraz jest jeńcem.
— To są ci z tratwy — zauważył Indyanin.
— A ten?... cóż to?... major? — zapytał zdziwiony brat Hilario.
— Tak, major — odpowiedziałem. — Zrobił nam zaszczyt i pofatygował się do nas... oczywiście nie dobrowolnie; musiałem go związać i zakneblować mu usta, by się zbyt głośno i szeroko nie wywnętrzał.
— A więc zwyciężyliśmy! — krzyknął estancyero. — Draby muszą nam teraz oddać mego brata i syna wzamian za swego herszta.
— Nie tak głośno, sennor! — prosiłem. — Musimy być ostrożni. Przypuszczam, że bandyci będą poszukiwali tych trzech ludzi, i moglibyśmy tu łatwo być odkryci. Piotrze Aynas, obmyślcie dla nas miejsce, gdziebyśmy mogli bezpiecznie rozłożyć ogień.
— Owszem, jest doskonały zakątek. Chodźmy!
I poprowadził nas przez bagniste, zarosłe trzciną, sitowiem i krzakami wertepy na suchą, okoloną drzewami i zaroślami polankę, gdzie ku wielkiej swej radości spostrzegliśmy nasze konie. Indyanin zaprowadził nas tutaj, gdyż, dowiedziawszy się podczas mojej nieobecności, żeśmy przedtem byli w jego chacie i Dayi powierzyli swoje konie, domyślił się, że nie gdzieindziej, tylko tu właśnie mogła je ukryć najlepiej.
Nowa nasza kryjówka znakomicie nadawała się na obóz. Dookoła polanki wznosiły się olbrzymie drzewa, tworząc swymi konarami i listowiem wspaniały dach nad głowami, dołem zaś naokoło nas gęstwa krzaków stanowiła ściany. W pośrodku polany szemrał niewielki strumyk. Dla ochrony przed zjadliwymi komarami roznieciliśmy ognisko, i zaledwie błysnęły pierwsze jego pło mienie, przystąpił do mnie ów człowiek w panamskim kapeluszu i krzyknął: