Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/337

Ta strona została skorygowana.
—   317   —

zdjął chustkę z oczu wysłańca, który rozejrzał się ciekawie dokoła.
— Kogóż to nam brat przyprowadza? — zagadnął Monteso. — Czy było to konieczne?
— Owszem, konieczne, bo człowiek ten będzie pośrednikiem między nami a bolarzami.
— Jakże brata przyjęto w obozie?
— Z początku z wielkiem zdziwieniem, bo nie spodziewali się, że się tu pojawimy tak prędko.
— Czy grozili?
— Mieli ochotę, ale ostrzegłem ich, że może to wyjść na złe majorowi.
— Rozumie się. Za jeden włos z głowy brata rozbójnik ten zapłaciłby życiem, i zginęliby również ci trzej, zatrzymani przeze mnie w domu, w estancyi. Nie chciano zapewne uwierzyć, że mamy majora w ręku?
— Tak, na razie nie wierzyli.
— Wysłaniec będzie mógł naocznie się o tem przekonać.
— Nie tylko ma się on przekonać, ale i rozmówić się z majorem.
— Na to nie pozwolę.
— Dlaczego, sennor?
W tej chwili wziąłem braciszka na stronę i szepnąłem mu do ucha, że wysłaniec nie powinien się nawet domyślić, w jaki sposób major wpadł w nasze ręce, bo gdyby się bolarze dowiedzieli, że byłem na półwyspie, to mieliby się nadal na ostrożności, co niezmiernie utrudniłoby zamierzane przeze mnie bez rozlewu krwi uwolnienie z ich rąk obu naszych jeńców.
— Sennor, pamiętaj, że to rzecz bardzo niebezpieczna!
— Wcale nie, i nawet nie będzie trudna, jeżeli brat dobrodziej odegra dobrze swoją rolę, jaką dla niego obmyśliłem.
— Jakaż to rola?
— Proszę mi wprzód powiedzieć, czy zbóje godzą się pod groźbą na wydanie jeńców?