Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/345

Ta strona została skorygowana.
—   323   —

wszystkiego przedwcześnie, gdyż popsułoby to całą sprawę.
Rozciąwszy następnie więzy młodem u Montesowi i powtórzywszy mu toż samo zlecenie, oddaliłem się jak najprędzej z niebezpiecznego miejsca i zapadłem w krzaki. A była to ostateczna chwila, bo kilku z bolarzy skierowało się właśnie od gromady ku ognisku.
Szczęśliwie przepełznąwszy przez wydmę piasczystą, dostałem się nareszcie w cień drzew do ukrytych towarzyszów.
— Do licha! Byłeś pan niezawodnie na półwyspie? — zagadnął mię kapitan.
— Owszem.
— W celu wyzwolenia jeńców, jak nas poprzednio?
— Tak. Już są wolni.
— Czemuż ich pan nie przyprowadziłeś tutaj?
— Bo najpierw braciszek musi się znaleźć w bezpiecznem miejscu. Gdyby zbóje spostrzegli, że wykradziono im jeńców, najniezawodniej zatrzymaliby zakonnika.
— Well! Słuszna uwaga!
— Otóż proszę teraz uważać: gwizdnę na palcach, i wnet jeńcy przypędzą ku nam tędy, przez piasek. Sądzę, że w pierwszej chwili nie przyjdzie na myśl bolarzom strzelać do nich, ale potem urządzą zapewne pościg. Otóż, aby im w tem przeszkodzić, damy jedną salwę, ale w powietrze, dla nastraszemia ich. Ja tylko nie wystrzelę, aby mieć na wszelki wypadek gotową kulę na później.
W tej chwili zauważyłem, że bolarze poczęli rozchodzić się z gromady, a więc prawdopodobnie układy z bratem Hilario już się ukończyły. A trwały one dłużej, aniżeli przypuszczałem, gdyż jakieś pół godziny. Niebawem spostrzegliśmy wracającego braciszka. Nie wiedział, że jesteśmy już tutaj wszyscy.
— Pssst! — syknąłem ostrzegawczo, gdy się zbliżył. — Proszę tutaj!
— Jakto? pan już tu z powrotem? — zapytał zdziwiony. — I cóż? udało się?