pan trzymałeś w więzach, więc teraz mam prawo wierzyć w powodzenie dalszych mych kroków w tym kierunku. Zresztą, jeżeli ja coś przedsiębiorę, to powieść się musi.
— No, a gdyby tak panu przypadkiem zachciało się zdjąć księżyc z firmamentu, czy i wówczas byłbyś pan pewny, że się to mu uda?
— O, panie majorze! tym razem idzie mi o rzecz do wykonania ogromnie łatwą.
— Bynajmniej. Ludzie moi napewno zdwoili swą czujność i ostrożność.
— Niema się o co sprzeczać, majorze. Wszak tu idzie o wolność własnej pańskiej osoby. Jedno słowo, a będzie pan oswobodzony.
— Kiedyż ja pana o wolność nie proszę.
— Nie? Chyba nie będzie to dla pana przyjemne, gdy go odstawię do Montevideo?
— Postaram się ze swej strony, abyś pan tego nie uczynił.
— A jednak ja pana tam odwiozę prosto stąd, i to zaraz.
— Albo też nie prosto i nie zaraz...
Wypowiedział te słowa w tonie tak stanowczym, jakby miał jakiś nieprzenikniony plan, który odgadnąć było niepodobieństwem, — a może udawał pewność siebie, aby się z nami potargować. Nie miałem jednak ochoty wdawać się z nim w długie wywody i rzekłem:
— Jeżeli jesteś pan tak pewny siebie, dobrze. Zaraz stąd wyruszymy.
— I zostawicie Montesów?
— Tak, albo i nie. Być może jednak, że są oni już w mojem ręku.
— Dyabła pan ma, nie ich w swojem ręku!
— Przecie wedle pańskiego zdania, majorze, ja sam jestem dyabłem, a kogo mam w ręku, możesz się pan zaraz przekonać.
Przy tych moich słowach obaj Montesowie wyszli z ukrycia, ukazując się majorowi, który na ich widok
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/348
Ta strona została skorygowana.
— 326 —