aż przykucnął do ziemi, a następnie począł się szamotać, jak waryat.
— Diabolo! Wierzę teraz... wierzę, ze diabolo i pan, to jedna osoba.
— Widzisz więc, łotrze jeden — rzekł yerbatero, — że zanadto byłeś pewny swojej przewagi nad nami. Ten europejczyk wydostał nas z rąk twojej bandy bez żadnego trudu, a teraz... koń pański czeka na ciebie już osiodłany, aby cię zanieść... do piekła. Ułatwi to panu zaraz nóż mój...
Major w osłupieniu rozglądał się dokoła, jakby ze snu obudzony, i bąkał:
— Co się to stało? Śnię chyba, u dyabła, czy jestem w gorączce?... Nie rozumiem...
— To może i teraz nie uwierzysz pan — rzekłem mu, — że pojedziemy do Montevideo?
— Ależ, powiedziałem, że wierzę! Dyabeł wszystko potrafi!
— No! o to mi właśnie chodziło. Przegrałeś pan nareszcie na ostatnią kartę i nie zechcesz zapewne grać dalej...
— Owszem, chcę grać dalej — syknął.
— Ale czem?
Na to pytanie major westchnął i dopiero po chwili rzekł:
— Prawda! zabrakło mi już atutów. Poczem dodał, zgrzytając zębami. — A temu wszystkiemu winien ten łajdak!
I rzuciwszy się ku Indyaninowi, kopnął go nogą w brzuch tak silnie, że biedak padł na ziemię i skrócił się z bólu, jak wąż, przygwożdżony nożem.
— Majorze! — krzyknąłem groźnie, — rachuj się ze swem położeniem! Jesteś zdany całkowicie na naszą łaskę lub niełaskę, i możemy z nim postępować trochę inaczej, aniżeli dotychczas.
— Najlepiej wpakować mu żelazo w pierś — wtrącił yerbatero; — łotr ten me wart żadnego zmiłowania, a tem bardziej jakichkolwiek względów.
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/349
Ta strona została skorygowana.
— 327 —