Jakkolwiek byliśmy świadkami oddalenia się bandytów poza rzekę w głąb kraju, tratwa zaś z flisakami również zniknęła nam wkrótce z oczu z biegiem fal, jednak miałem wciąż niewytłómaczone uczucie, że pomimo wszystko wisi jeszcze nad nami jakieś niebezpieczeństwo.
Pod wpływem tego wrażenia postanowiłem dobrze rozejrzeć się w okolicy i w tym celu poszedłem wzdłuż brzegu w dół rzeki. Nic podejrzanego nie zauważywszy i nie spostrzegłszy w okolicy żywej duszy, prócz postawionego przeze mnie na straży yerbatera, nawróciłem już ku swoim, gdy nagle uszu moich doleciał jakiś szelest, i w tej sekundzie wyskoczył z krzaków jakiś człowiek, a zanim się spostrzegłem, zarzucił na mnie lasso. Choć miałem jeszcze tyle przytomności umysłu, że w chwili krytycznej podniosłem w górę lufę karabinu, i lasso zatrzymało się na niej, ale napastnik szarpnął rzemieniem z taką siłą, że pętlica zacisnęła się gwałtownie, przyczem własny karabin silne uderzył mię w głowę, aż mi się w oczach zamroczyło. A w tejże chwili wyskoczyło z zarośli jeszcze kilku drabów, kierując się ku mnie. Wyrwałem rewolwer z za pasa, lecz już nie zdążyłem go użyć, gdyż z błyskawiczną szybkością zarzucono na mnie bola i kule jego, oplątawszy mi nogi rzemieniem, powaliły na ziemię. Draby rzucili się wnet ku mnie i, obezwładniwszy natychmiast do reszty, zabrali wszystko, co miałem