swego pełnomocnika, i nakazał panu stosować się we wszystkiem do moich wskazówek.
— Teraz to już gotów jestem uwierzyć, sir, że komar może zostać wielbłądem. Wszystko to, co mi pan opowiadasz, wije mi się w głowie, jak kłąb gąsienic.
— Ale jedna taka gąsienica przeradza się następnie w pięknego motyla. Otóż tedy ja wysiadłem w Montevideo i mniej-więcej za tydzień miałem spotkać się z panem w Buenos Ayres. Że jednak czas panu pozwalał, puściłeś się pan zwiedzić Uruguay w celu wyszukania towaru dla naładowania nim okrętu na kurs powrotny, no, i przy tej sposobności zetknąłeś się z nami zupełnie niespodzianie.
— Chyba pan żartujesz? Czyżby znalazł się ktoś taki, coby uwierzył podobnym historyom?
— Owszem, uwierzy najniezawodniej, i nawet bardzo go ta bajka ucieszy.
— Ba, ale kto to ma być?
— Nikt inny, tylko Lopez Jordan we własnej osobie.
— Nie mam przyjemności znać tego pana.
— Ale go pan poznasz, bo najprawdopodobniej będziemy z nim mieli wkrótce do czynienia. Owóż możesz pan powtórzyć ten wymysł, ale tylko jemu samemu, nikomu więcej. Przytem tajemnicę tę wolno panu zdradzić przed nim jedynie w mojej obecności. Zresztą musimy się postarać, by nas zawsze przesłuchiwano razem, a więc, abyśmy nie zostali rozdzieleni. Gdyby zaś który z nas nie wiedział, co ma odpowiedzieć, niech odeśle pytającego do mnie.
— Czy wchodzi tu w grę jeszcze kto inny, oprócz mnie?
— Sennor Mauricio Monteso.
— Ja? — wtrącił yerbatero, zdziwiony.
— Tak. Stwierdzisz pan mianowicie, żeśmy się spotkali u Tupidy w Montevideo.
— To przecie nie wymysł; tak było rzeczywiście.
— Tem lepiej. Cieszysz się pan wielkiem zaufa-
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/372
Ta strona została skorygowana.
— 348 —