Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/435

Ta strona została skorygowana.
—   407   —

— Hej! bo strzelamy! — groził z wściekłością.
— I ja również będę strzelał! — krzyknąłem mu z odległości. — Tylko pamiętaj pan, że ja w swym rewolwerze mam dwanaście kul, a pan jedną... Zresztą spróbuj pan!
I nie oglądając się już więcej, popędziliśmy galopem.
Wprawdzie żołnierze majora mogli rozpocząć strzelaninę za nami, ale nie mogliśmy już zważać na to. Słyszałem tylko, że, klnąc i złorzecząc, na czem świat stoi, pędzą za nami.
Droga była uciążliwa, a właściwie nie było żadnej drogi, tylko trzęsawiska, porosłe trzciną, i aby w nich nie zapaść, zmuszeni byliśmy kołować od czasu do czasu, zbaczając w głąb lądu. Żołnierze majora mieli oczywiście też same przeszkody, więc nie byli w stanie nas dopędzić.
Przez długi czas na rzece, jak na złość, nie napotkaliśmy żadnego statku, ani tratwy. Zato trafiliśmy nareszcie na suchszy teren, gdzie możliwy był dostęp nad samą rzekę. Tu zatrzymaliśmy się dla dania wypoczynku koniom, i niebawem naskoczył nas major ze swymi ludźmi, zgrzany i zziajany na zmęczonych również koniach.
Wypocząwszy nieco, spostrzegliśmy nareszcie płynącą w oddali tratwę, i major na jej widok aż podskoczył z radości.
— Chwała Bogu, że się już skończy ta szalona jazda! — rzekł z ulgą.
— Ci flisacy muszą nas zabrać.
— Jeżeli zechcą — rzuciłem mu w odpowiedzi.
— Jakto „zechcą“? Zmusimy ich do tego!
— Niech się pan nawet nie waży na najmniejszy choćby względem nich wybryk. Lepiej zaofiarować im dobrą zapłatę za przewóz.
— Ba, ale kto da na to pieniędzy?
— Ja im zapłacę.
— A, chyba! to mi się podoba! W takim razie pan się z nimi umówi.