Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/442

Ta strona została skorygowana.
—   412   —

Tratwa tymczasem szybko oddalała się z miejsca swej przystani, co widząc pozostali na brzegu żołnierze wsiedli na konie i puścili się wzdłuż brzegu, nie spuszczając z nas oczu.
— Chispas! — przeklinał major. — Płyniemy szybko, to prawda, ale moi ludzie dążą równolegle... A tam, poniżej, z wszelką pewnością czeka już Jordan z całą masą...
— Siepaczy — dokończyłem, — którzy zechcą nas schwytać. Nieprawdaż? Otóż złudna jest pańska nadzieja, że my się ich zlękniemy — dokończyłem.
Istotnie jednak w pewnej odległości od miejsca, z którego wypatrywaliśmy nad rzeką jakiejkolwiek tratwy czy statku dla siebie, ukazał się w tej chwili na horyzoncie spory oddział konnicy. Posługując się lornetką, poznałem Jordana, który w otoczeniu licznego sztabu oficerów jechał na czele bandy. Nie spuszczając ich z oka, dostrzegłem po niejakim czasie, że zjechali się z nimi żołnierze, pozostawieni przez nas powyżej na brzegu. Widziałem, jak wyciągali ramiona, wskazując nas, poczem oddział rozwinął się w linię bojową i zaczęła się strzelanina.
Na szczęście, znajdowaliśmy się tak daleko od strzelających, a strzelali oni tak marnie, że kule ich dosięgnąć nas nie mogły.
Major nie posiadał się z wściekłości i rozpaczy. Czas jakiś klął, rzucał się, kopał, a w końcu widząc, że to do niczego nie prowadzi, uspokoił się i, siadłszy na klocu, patrzył przed siebie nieruchomo dzikim wzrokiem.
Długo jeszcze wzdłuż brzegu ścigali nas jezdni Jordana, jednak ta ich fatyga nietylko okazała się zbyteczną, ale i godną politowania, gdyż trzęsawiska i zarośla nadrzeczne, które spotykali po drodze, były przeszkodą, która im dziesiąte poty wydobywała na czoła.
Uszliśmy szczęśliwie...