Wśród grona naszego tylko ja jeden odczuwałem prawdziwą radość z pokonania niebezpieczeństw, jakie nas dotychczas długim łańcuchem prześladowały. Towarzysze moi, znękani niemi, wciąż jeszcze wyrażali obawę, że wpadniemy ponownie w ręce tej wielkiej bandy, która pościgiem za nami zaalarmowała rozległą okolicę po prawym brzegu Uruguayu. Co do mnie — byłem przekonany, że nic nam więcej nie grozi, gdyż bagniste pobrzeże rzeki i rwące prądy jej nurtów sprawiły to, żeśmy znacznie wyprzedzili ścigających, i po kilku godzinach zaniechali oni pościgu za nami.
Major Cadera, widząc, że pogoń skończyła się na niczem, począł się wściekać nanowo, grożąc nam i łając niemal do upadku sił, aż zmuszeni byliśmy wysadzić go w końcu na jedną z pływających na rzece wysepek, aby na niej dobił do brzegu. Rozumie się, że głowa nas o to nie bolała, w jaki sposób to sobie ułatwi.
Niebawem znalazłszy się poza obrębem wszelkiej możliwości niebezpieczeństwa od strony Jordana, przybiliśmy do lewego brzegu rzeki i wysadziliśmy na ląd estancyera oraz jego syna, którzy, pożegnawszy nas serdecznie i zapraszając, byśmy przy sposobności wstąpili do nich w gościnę, odjechali do domu.
Dalszą podróż do Buenos Ayres odbyliśmy już bez żadnych przeszkód.
Wynagrodziwszy suto flisaków i pożegnawszy się z rotmistrzem, który rozstał się z nami prawie z wy-