głęboko, uderzając o ściany okrętu spienionemi falami.
Widziałem, że kapitan przywiązał się do żelaznej balustrady na mostku, czterech zaś majtków stanęło u steru i zabrało się do ciężkiej koło niego pracy.
Nagle wicher zerwał płótno w tem miejscu, gdzie umieściłem był swego konia, i już-już byłby zmiótł zwierzę do wody, gdybym nie zarzucił nań lassa i nie powalił na ziemię. Choć z trudnością wielką, ale udało mi się następnie związać mu nogi i ułożyć na pokładzie, przytwierdzonego na linach z dwu stron.
Tymczasem poczęły już padać olbrzymie krople deszczu, zrazu zrzadka, potem coraz gęściej, aż wreszcie polały się z nieba strumienie wody.
— Dzwonić, dzwonić! bez przerwy! — wołał kapitan z całej siły, by wśród burzy można go było słyszeć.
Orkan zaś srożył się coraz straszniej i ciemność zapanowała taka, jak wśród nocy.
Z trudnością odnalazłem schodki, prowadzące pod pokład, i napotkałem na nich Turnerstick’a, który właśnie chciał wyjść na pokład i nawymyślać „zefirowi stepowemu“ z dumą prawdziwego i nieustraszonego marynarza.
Zawrócił jednak i zeszliśmy na dół.
— All devils! — rzekł. — Nigdy nie przypuszczałem, żeby na marnej rzeczułce mogło się srożyć takie piekło!
Mówiąc to, stał tuż koło mnie, a jednak musiał krzyczeć na całe gardło, abym go mógł słyszeć.
Podróżni zbili się w gromadę, jak strwożone stado baranów, i zniknęły wśród nich różnice, wynikające z pozycyi towarzyskiej. Od gwałtownego kołysania i podskoków okrętu jedni o drugich obijali się ustawicznie, a tylko silniejsi utrzymywali się jako-tako na nogach. Kto zaś chociażby na chwilę stracił oparcie, toczył się natychmiast po podłodze, jak kłoda bezduszna.
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/455
Ta strona została skorygowana.
— 423 —