— Jakto nic się nie stało? Tu musi być więcej zbójów!... Uciekajmy!... ale dokąd? co?... Ach, prawda! mam klucz od swego mieszkania... jestem uratowany!...
Otworzył szybko drzwi swego domu, a wbiegłszy do środka, zawarł je natychmiast za sobą, nie troszcząc się wcale, co będzie z zaproszonym gościem czyli ze mną, rad, że sam znalazł się w bezpiecznem miejscu. Z za kraty wołał tylko do mnie:
— Chwała Bogu, jestem uratowany! Niech pan ucieka czemprędzej!
— Dokąd mam uciekać? najłatwiej byłoby panu przyjąć mię w swym domu...
— Dziękuję bardzo za radę! ale nie mam ochoty narażać się dla pięknych oczu pańskich. Niech pan już idzie sobie. Nie chcę, żeby pan był tu dłużej przed moim domem!...
— Ach tak? Dopiero przed chwilą nazywał mię pan swoim przyjacielem, zapraszając do siebie na wino!...
— Ee, gdy grozi mi niebezpieczeństwo, to puszczam na bok wszelkie czułości... Nie mogę przecie dać się zarznąć za pana, jak baran tuczny...
— Tego od pana nie wymagam i... odchodzę. Do widzenia jutro.
I zawróciłem. Ale organista, słysząc mą obietnicę „do widzenia jutro“, począł krzyczeć z przerażeniem:
— Co pan mówi? Ja nie życzę sobie, żebyś pan jutro przychodził do mnie!... nie chcę wogóle znać pana!...
Trwoga organisty rozśmieszyła mnie. Drab, który napadł na mnie, leżał teraz, jak się zdawało, bez życia na ziemi. Byłem pewny, że nie ma żadnych pomocników, i czułem się zupełnie bezpiecznym. Podszedłem więc do drzwi domu organisty i zawołałem, udając wielce zdziwionego:
— Nie, panie organisto! Pan mię zaprosił do siebie, i jutro o dziesiątej przyjdę do pana na śniadanie bezwarunkowo!
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/46
Ta strona została skorygowana.
— 34 —