jekt młodego Indyanina, i wszyscy zgodzili się nań chętnie.
W chwili, gdyśmy już mieli puścić się w drogę, podszedł do mnie ów elegancki, przebrany po cywilnemu, oficer i, przedewszystkiem podziękowawszy mi za wyświadczoną mu aczkolwiek drobną przysługę, poprosił mię o chwilę rozmowy.
— Sennor, jesteś tu obcy — rzekł. — Czy mógłbym wiedzieć, dokąd pan zmierza?
— Na razie jadę niedaleko, kawałek drogi od rzeki — odparłem głośno, aby drudzy nie wlekli się za nami.
— Nie zrozumiałeś mię, sennor; ja pytałem o główny cel pańskiej podróży.
— Chciałbym poznać Gran Chaco i tam zmierzam.
— O, to niebezpieczne strony. Czy pan jest przyrodnikiem?
— Tak jest — odrzekłem, aby dać do zrozumienia, że nie mam żadnych celów politycznych.
— Polityka więc nie interesuje pana?
— Niestety, ani trochę.
— To mię bardzo cieszy, i radbym towarzyszyć panu w tej niedalekiej wycieczce, zanim się doczekamy naprawienia okrętu. Czy pozwoli pan, abym mu towarzyszył?
— Owszem, proszę. Udaję się wraz z towarzyszami swymi, za wskazówką tego młodego Indyanina, do pewnego ranchera, który jest jego krewnym. Ale nie mówmy o tem głośno, aby drudzy nie pobiegli za nami, bo wówczas gospodarz nie przyjąłby tak wielu ludzi.
Chciałem wsadzić Indyankę na konia, ale sprzeciwiła się temu, oświadczając, że może iść pieszo i poprosi o podwiezienie jej wówczas, gdy nie będzie się czuła na siłach iść dalej. Nie chcąc korzystać z konia sam, podczas gdy inni musieli iść pieszo, kazałem włożyć na niego tłomoki moich towarzyszów i puściłem się z nimi pieszo, jeden zaś z yerbaterów
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/465
Ta strona została skorygowana.
— 431 —