Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/471

Ta strona została skorygowana.
—   437   —

pytaniem co do gospodarza, ale nie chcieli nam wcale dać wyjaśnień, czmychnąwszy wkońcu i pozostawiając nas samych. Widocznie wzięli nas za włóczęgów, których całe kawalkaty przewijały się w tym czasie po kraju. Bo nawet najnędzniejszy żebrak i wagabunda w stepowych tych okolicach posiada wierzchowca, — my zaś, przybywszy tu w liczbie dwunastu ludzi, mieliśmy tylko jednego konia, co nie mogło nikogo usposobić dla nas przychylnie.
Rancho znajdowało się w pośród czterech wielkich ogrodzeń, stykających się ze sobą i stanowiących znakomitą ochronę w razie napadu. Z przepływającego w pobliżu strumyka za pomocą przekopanych kanałów, jakby jego ramion, doprowadzona była woda do każdego z corralów. Budynki rancha otoczone były niewielkimi ogrodami i sadami. Przed domem mieszkalnym, bardzo prymitywnie zbudowanym i podobnym raczej do szopy, niż do siedziby właściciela licznych stad, znajdowały się deski, ułożone na wbitych w ziemię palach, a przeznaczone do siedzenia.
Drzwi wchodowe domku były zamknięte, a w pobliżu nie zauważyliśmy ani żywego ducha; nie odezwał się też nikt na nasze pukanie. I to nazywało się gościnnem przyjęciem, jakie nam obiecywał młody Indyanin!
Sądząc, że mieszkańcy znajdują się z innej strony domostwa, obeszliśmy je naokoło. Zauważywszy otwarte jedno z okien, zbliżyłem się do niego, by zajrzeć do wnętrza i zawołać na gospodarza. Zaledwie się jednak zbliżyłem, zmuszony byłem cofnąć się, gdyż z okna wysunęła się ku mnie lufa strzelby i ktoś krzyknął z wnętrza:
— Precz stąd, bo strzelam!
— No, chwała Bogu! dowiedziałem się nareszcie, że tu przecie mieszkają ludzie. Czemuście się tak po zamykali?
— Bo nam się tak podoba! Przecz stąd! — powtórzył głos ze środka.
— Ależ przepraszam! my nie jesteśmy zbóje...