Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/486

Ta strona została skorygowana.
—   452   —

Ranchero zrobił taką minę, jakby dopiero teraz spostrzegł zbliżającego się żołnierza, i zwróciwszy się do niego krzyknął:
— Czego chcesz? Goście nie potrzebują już niczego.
— Chciałem tylko zabrać konia na paszę.
— Dziękuję! — odrzekłem. — Wolę, aby koń pozostał w pobliżu nas; będziemy się czuli bezpieczniejszymi.
— Niepotrzebnie się sennor obawia, bo cóż mu grozić może na stepie? Zwierząt drapieżnych tu niema.
— Ale bywają ludzie drapieżni i koniokrady.
— Co też pan mówi? Jak świat światem, nikt u nas nikomu konia nie ukradł — odparł domniemany gaucho.
— No, ale gdyby tak naprzykład wam pierwszemu zachciało się spróbować szczęścia w tym zawodzie?...
— Co? mnie? — zapytał, przeciągając ostatnie słowo. — Ja jestem najlepszym służącym u ranchera i za nic w świecie nie śmiałbym uczynić przykrości jego gościom.
— No, no! niema co gadać! Podobał się wam mój koń, więc chcecie go ukraść. Znam doskonale wasze zamiary.
— Zamiary? Ja przecie pana nigdy w życiu nie widziałem.
— Poco te wykręty? Przysłał was tu porucznik w celu przekonania się, czy jesteśmy ciż sami, którzy byli u Lopeza Jordana... Bo wyście tam byli również...
— Ależ myli się pan i bierze mię za kogo innego!
— Nie mylę się i wiem dobrze, co mówię. Towarzyszyliście nam z głównej kwatery do rzeki w orszaku rotmistrza.
— To nieprawda! to nieporozumienie!
— Tak? A więc jesteście w służbie u ranchera?
— Ależ rozumie się! upewniam pana...
— Dobrze! Skoro tedy jesteście jego służącym, nie będziecie się wzbraniali pozostać z nami tu w szopie do rana.