strony poniekąd lekkomyślnością. Bo niechby tylko żołnierze skradli się po cichu pod zabudowania i rzucili się na nas niespodzianie, nie byłoby już dla nas żadnego ratunku.
Ale na szczęście, zamiast uzbrojonego oddziału, nadszedł jeden tylko człowiek, i to bezbronny, jak to zresztą jest przyjęte ogólnie, że pośrednicy, jako nietykalni, kursują pomiędzy stronami zgoła nieuzbrojeni.
Był to mężczyzna wysoki, chudy, ubrany, jak zwykły gaucho, a na głowie miał kapelusz z szerokiemi krysami, przewiązany pod brodą chustką. W ostrych rysach Indyanina czaiła się surowość, a oczy patrzyły ponuro, choć widoczna w nich była inteligencya.
Nasz przewodnik, zobaczywszy go, zerwał się, chwycił go za rękę i rzekł:
— Nareszcie, sobrino[1], jesteś tutaj, i mam nadzieję, że nam pomożesz...
— Siedź, siedź! — odparł chłodno przybysz. — Nie masz się czego obawiać; nic ci nie będzie.
— Aha! nic nie będzie! Dobrze to stryjowi mówić! Wszyscy bez wyjątku jesteśmy zagrożeni.
— Tak, istotnie zgubieni są wszyscy, z wyjątkiem jednak ciebie.
— Ależ ci ludzie są moimi przyjaciółmi, i ja ich tu właściwie na nieszczęście sprowadziłem.
— Cóż stąd? Powinni ci byli za to dobrze zapłacić.
— Nie, nie! Ten sennor — wskazał na mnie — ratował moją matkę podczas burzy na okręcie.
— To bardzo ładnie z jego strony, i zapewne matka twoja wyraziła mu już za to podziękowanie.
— A ja miałbym się przyczynić do jego uwięzienia za jego dobroć? Przecie on tu przybył jedynie z mojej namowy.
— Z twojej, nie z twojej... niema o czem mowić! Czeka go śmierć, i basta! A zresztą czyż śmierć jest
- ↑ Stryj.