Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/501

Ta strona została skorygowana.
—   465   —

tak straszna? Tylu ludzi umiera; niektórzy nawet giną z ręki morderców. Nie trwóż się więc, mój kochany, i siedź cicho. Zabiorę cię stąd.
— Ja go za nic nie opuszczę.
— Widzę, że jesteś uparty, a na to bodaj niema lekarstwa. Rób więc zresztą, jak ci się podoba; możesz zostać...
A zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Sądząc z ubioru, przypuszczam, że mam przyjemność z cudzoziemcem...
— Tak, istotnie jestem cudzoziemiec — odrzekłem.
— Chciałeś pan rozmówić się ze mną. Cóż więc chce mi pan powiedzieć?
— Przedewszystkiem radbym wiedzieć, co pan ma nam do powiedzenia.
— Major oznajmił mi, że pan życzy sobie rozmówić się ze mną.
— A tak. Omówmy przedewszystkiem warunki porozumienia się. Czego od nas żąda major?
— Abyście się wszyscy poddali dobrowolnie.
— A jeżeli tego nie uczynimy?
— Powystrzela was co do jednego.
— Coby jednak stało się z nami, gdybyśmy się poddali?
— To już zależy całkiem od postanowienia Jordana.
— My jednak mamy prawo domagać się przynajmniej gwarancyi, że nam nie odbiorą życia.
— Major na to się nie zgodzi.
— Ależ, sennor! proszę się zastanowić, czego żądacie od nas! Mamy się poddać na łaskę i niełaskę i nie otrzymać za to nic, nawet zapewnienia, czy też nadziei, że przynajmniej śmierć nam nie grozi?
— A tak!
— I za co? cośmy zawinili?
— O tem najlepiej sami wiecie, i nic mię to nie obchodzi.
— Przecie nam właśnie wyrządzono krzywdę.
— Ech, niema o czem mówić. Spełniłem swoje