Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/505

Ta strona została skorygowana.
—   469   —

— Jakto? Przecie macie tylko jednego.
— Na statku mamy ich więcej. Tylko ja wziąłem swego konia, bo był potrzebny dla chorej matki Indyanina.
— Ach, tak? Dobrze więc, przyprowadzimy tu konie. I cóż więcej?
— Warunek nieodzowny: niewolno nas wiązać, a tylko weźmiecie nas w środek między siebie dla zapobieżenia, byśmy nie zbiegli.
— Czy już wszystko?
— Tak, to jest wszystko. Punktualnie za godzinę oczekuję waszej odpowiedzi, ale nie wcześniej i nie później, gdyż w razie niepunktualności będziemy zmuszeni strzelać. Wejścia do rancha natychmiast każę obsadzić — dodałem, skinąwszy na yerbaterów.
Zrozumieli w lot mój rozkaz i ustawili się z bronią we wskazanych miejscach. Gomarra zaczekał chwilę, poczem, położywszy mi rękę na ramieniu, rzekł:
— A może byłoby lepiej, sennor, abyś pan omówił warunki wprost osobiście z majorem, który mógłby zaraz z miejsca dać decydującą odpowiedź?
— Ba! ale w jaki sposób mógłbym się z nim zobaczyć?
— Proszę iść ze mną; zaprowadzę pana do niego.
— Dziękuję za łaskawą propozycyę...
— Byłbyś pan tam, jako parlamentarz, osobą nietykalną.
— Dobrze, dobrze! Znam ja tych ludzi lepiej od pana. Już nieraz złamali dane mi słowo.
— A zatem chcesz pan, aby major przyszedł tutaj?
— Tak jest. Nikt z nas dotąd danego słowa nie złamał. Proszę zapewnić majora w mojem imieniu, że mu nic a nic nie grozi i może bez żadnej obawy pokazać się tutaj.
— Czy i pan pułkownik zaręczy to słowem swojem?
— Zaręczam słowem oficerskiem — odparł zapytany.
— Dobrze, powiem mu więc to wszystko.