Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/510

Ta strona została skorygowana.
—   474   —

— Zresztą... wszystko mi jedno. Proszę tu bliżej do mnie.
Usłuchałem wezwania i podszedłszy usiadłem naprzeciw przybyłego. Musiała to być harda dusza, i można było wyczytać mu z oczu, że, gdybyśmy się w jego moc dostali, nie miałby żadnych dla nas względów.
— Czego ci stoją tam? — zapytał, wskazując yerbaterów u wylotu ulic.
— Aby zastrzelić każdego, kto się poważy zbliżyć tutaj bez mego pozwolenia.
— No, możesz ich pan stamtąd cofnąć, bo na nic się to wam nie przyda i za jakiś kwadrans nie będziesz pan miał tu nic do rozkazywania.
— Wiem o tem.
— Dlaczegóż więc zabawiasz się pan w wojaka?
— Bo mi się tak podoba, i bądź pan pewien, że, aczkolwiek nie jestem żołnierzem z zawodu, rozumiem się lepiej na sprawach wojennych, niż pan, i że bywają tacy majorowie, którzy powinni raczej drwa rąbać lub tłuc kamienie, niż dowodzić wojskiem.
— Aaa! Pokazuje pan nareszcie rogi, których Gomarra wcale nie zauważył. No, dobrze! Wolę rozmowę ożywioną cokolwiek, niż ślamazarną, jak z początku. Radbym tylko wiedzieć, czy w tej chwili grozi mi co z waszej strony.
— Nic tu panu nie grozi... Chyba, gdyby podczas pańskiej tu obecności żołnierze pańscy przedsięwzięli przeciw nam kroki zaczepne, wówczas odczułbyś pan to na własnej skórze.
— Coś podobnego nie nastąpi.
— Tem lepiej dla pana. Możesz się pan czuć tutaj bardziej nawet bezpiecznym, niż w pośród swoich kolegów-oficerów.
— A mimo to będziesz pan miał z nimi do czynienia.
— Wszystko mi jedno. Zresztą czy pan sądzisz, naprawdę, że dla nas żadnego niema już wyjścia?
— Żadnego.