Dostawszy się w pobliże postoju koni i zaleciwszy yerbaterowi, aby tu pozostał, posunąłem się ostrożnie jeszcze nieco dla wyszukania żołnierzy, pilnujących koni.
Jakoż o kilkanaście kroków natknąłem się na jednego draba, który siedział na ziemi i, oparłszy się na łokciu, drzemał w najlepsze.
Dobyłem noża, a przyłożywszy mu go do piersi, szepnąłem:
— Hehej! Gdzie jest nadporucznik Gomarra? Gadaj, bo zakłuję!
Drab przetarł oczy i spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem, ale, spostrzegłszy nóż, zrozumiał groźbę i wnet odpowiedział:
— Tu, o kilka kroków, jest jego koń. Może i on sam tam będzie!
— Tam, naprawo?
— Tak.
Żal mi było biedaka, a jednak musiałem z konieczności zapłacić mu za tę przysługę wypróbowanym sposobem, mianowicie pięścią w skroń, tak, aby stracił na chwilę przytomność, poczem poszedłem dalej.
Nagle rozległ się donośny głos majora, biegnącego od rancha:
— Hola! do mnie wszyscy! Oblężeni uciekli! Przykucnąłem w trawie w pobliżu wskazanego konia, gdy nagle spostrzegłem nadbiegającego Gomarrę. Rzuciłem się na niego, jak zaczajony jaguar, i chwyciwszy Indyanina za gardło, ogłuszyłem go uderzeniem pięści, poczem zarzuciłem go sobie na plecy i pośpieszyłem do najbliższej grupy koni, gdzie oczekiwał na mnie yerbatero.
Niestety, całkiem niespodziewanie natknąłem się po drodze jeszcze na jednego żołnierza, który, zbudzony nagle wołaniem majora, biegł, nie wiedząc sam, dokąd i poco.
— Co się stało? — pytał mię nieprzytomnie.
— Major woła do siebie żołnierzy — odpowiedziałem.
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/514
Ta strona została skorygowana.
— 478 —