Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/518

Ta strona została skorygowana.
—   482   —

bywa wędrówkę po nieznanych i zmysłami niedających się objąć światach...
Siedziałem tak dłuższą chwilę, zasłuchany w majestat ciszy i wpatrzony w bezmierny step, gdy nagle usłyszałem szept:
— Sennor!
Zwróciłem głowę w kierunku głosu. To Gomarra chciał czegoś ode mnie.
— Czego pan sobie życzysz?
— Czy pan... czy... zapytać nie śmiem... czy powiedziałby mi pan prawdę, ale szczerą prawdę na moje pytanie?
— Jeżeli tylko będę mógł pana zadowolnić, owszem... Słucham.
— Wyraziłeś się pan, że mu się podobam. Była to ironia, czy też prawda?
— Owszem, panie, prawda.
— Tak... tak... Może pan nazwie to dzieciństwem, ale są pewne chwile i okoliczności, które dziwnie wpływają na najtwardsze nawet charaktery. I ja czuję się jakiś inny, jakiś skruszony... albo ja zresztą wiem. Prosiłbym tylko o jedno jeszcze wyjaśnienie... Dlaczego ja się panu podobam?
Głos jego przy tych słowach drżał i czuć w nim było szczerość i jakąś rzewność.
Właściwie nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego człowiek ten wywarł na mnie wrażenie dodatnie. Może z tego powodu, że wiele przeżył, wiele przecierpiał, — nie wiem. I w tej chwili, choć twarzy jego nie mogłem widzieć, zdawało mi się, że kryje się w niej rys dla mnie wielce sympatyczny, odzwierciadlający prawą jego duszę. Odrzekłem mu przyjaźnie:
— Pan podobno nie byłeś dawniej tak ponury i zgorzkniały, jak obecnie, i tylko jakiś bolesny wypadek wpłynął na zmianę w usposobieniu pańskiem i w poglądach na życie.
— Bardzo to możliwe, ale ja o tem z nikim nie lubię mówić.