Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/520

Ta strona została skorygowana.
—   484   —

— Tak pan myśli?... Rozumiem... — odszepnął z westchnieniem i zamilkł.
Dopiero po upływie dłuższej chwili zapytał:
— Ale pan nie znasz szczegółów tego okropnego zdarzenia?
— Nie, tylko tyle, co mi powiedział krewniak pański. Od pana zaś nie wymagam szczerości, bo zresztą nie mam żadnej podstawy liczyć na pańskie zaufanie.
— A jednak ja je mam dla pana. Dziwne to, ale prawdziwe. Jesteś, sennor, moim wrogiem; masz mię w swojem ręku, jako jeńca; nie wiem nawet, co pan zamyślasz uczynić ze mną... A jednak zdaje mi się, że pan jesteś człowiekiem dobrym, szlachetnym i że nie byłbyś nawet w stanie uczynić mi jakiejkolwiek krzywdy. Teraz dopiero czuję, że tam, przy ognisku, mówiąc z panem jako parlamentarz, pomyliłem się bardzo w ocenieniu wartości pańskiej. Po drodze słyszałem waszą rozmowę i wiem, coś pan za jeden, jaki z pana dzielny człowiek. Wiem, że wybawiłeś pan sam, wyłącznie sam, garstkę swoich towarzyszów ze strasznego położenia, gorzej jeszcze, niż z paszczy lwa. Widzę, że jeżeli pan coś przedsiębierzesz, to ma zawsze ściśle określony cel. Tak naprzykład nie bez celu uprowadziłeś mię pan z pod rancha i niedaremnie też jedziesz do Gran Chaco. Bo przecie pan tam zmierzasz?
— Owszem, jadę do Gran Chaco.
— I jeszcze dalej w górę rzeki?
— To zależy od okoliczności... Może nawet podążę aż do oceanu.
— Hm! to się dobrze składa. Interesuje mię ten zamiar pański. Udajesz się pan w te strony, gdzie został zamordowany brat mój. A może... podróż pańska przyczyniłaby się... możebyś pan przy tej sposobności mógł wpaść na ślad mordercy brata mojego...
— Cóż znowu?... Sądzisz pan, że jestem jakimś cudotwórcą? Ile lat upłynęło od chwili śmierci brata?
— O, wiele. Ale mimo to można jeszcze wpaść