Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/59

Ta strona została skorygowana.
—   47   —

prowadzić mię jeszcze nieco, bo naprawdę boję się tu sama w polu.
Zgodziłem się. Uszedłszy jednak kilkanaście kroków, musiałem przystanąć, bo z cieniu drzew wyłoniło się nagle pięć czy sześć postaci, z których jedna podbiegła ku nam, a reszta została.
— Stać! ani kroku dalej! — krzyknąłem. — Czego chcecie?
Dziewczyna zadrżała i przytuliła się do mnie trwożliwie.
— Czego chcę? — ozwał się znajomy mi skądciś głos. — Oczekujemy tu na pana! Jestem... czyżby naprawdę pan mnie nie poznał?... Mauricio Monteso!
Był to istotnie yerbatero; poznałem go, gdy się całkiem przybliżył.
— To pan? — zapytałem zdziwiony. — Co za niespodzianka dla mnie! Ale zapytam pana jeszcze raz, co pan tu robisz?
— Dowie się pan zaraz. Proszę nam zaufać i zejść wraz z nami nieco w cień, bo tu nas zewsząd widać.
— W jakim celu?
— Niema czasu na objaśnienia, bo on wnet się tu pojawi.
— Kto?
— Ten sam, który napadł na sennoritę... jej ojciec...
— Jej ojciec? czy to możliwe?
— Owszem, to jest jej ojciec. Ale niech pan teraz o nic nie pyta i raczej trzyma dobrze sennoritę, aby nie uciekła.
Rzekłszy to, przystąpił do niej, a błysnąwszy jej nożem przed oczyma, zagroził:
— Jeżeli panienka uczyni choćby krok, albo wypowie jedno słowo, by nas zdradzić, wówczas ten nóż utkwi w złem jej serduszku. Proszę o tem pamiętać, gdyż nie żartuję!
Dziewczyna drżała na całem ciele. Ująłem ją silnie za rękę, by nie uciekła, i cofnęliśmy się wszyscy w cień.