Po chwili dały się słyszeć kroki i zjawił się ów mężczyzna, który dopieroco uciekł był w kierunku miasta. Przystanął i jakiś czas rozglądał się.
— Ani słowa! — szepnął yerbatero mojej towarzysce, trzymając nóż gotowy do pchnięcia.
Tajemniczy człowiek puścił się tymczasem drogą ku chatce, w której, wedle opowiadania dziewczyny, leżała chora babka. Zaledwie jednak ubiegł kilkanaście kroków, wyskoczyli z ukrycia moi nieznani towarzysze i, opadłszy go, powalili na ziemię.
O pomoc wołać nie mógł, gdyż yerbatero, przycisnąwszy mu kolanem pierś, groził:
— Milcz, łotrze, bo cię zakłuję, jak prosię! Tym razem nie udała ci się sztuka! Związać go i zanieść do chaty... a wiecie już, jak się to robi.
Na ten rozkaz związano go i poniesiono w kierunku chaty. Z nami pozostał tylko yerbatero.
— Czy zna sennorita tego człowieka, co go zabrali w tej chwili moi towarzysze? — zapytał ją.
— Znam — odrzekła wylękniona. — To mój ojciec...
— Ten sam, który poprzednio napadł na sennoritę?
Dziewczyna milczała.
— Dlaczego mi sennorita nie odpowiada? — krzyknął. — Gadaj mi natychmiast, albo... użyję noża!
Na ten argument rzekła cichym głosem:
— Tak, ten sam.
— Kogo upatrzyliście sobie na dzisiaj?
Milczała, spuściwszy głowę.
— Zapewniam cię, sennorita, że wiem wszystko, i pytam tylko dlatego, aby mój przyjaciel, ten oto sennor, dowiedział się o wszystkiem z pięknych usteczek twoich. Proszę więc mówić szczerą prawdę, bo nie mam czasu na żarty i zrobię użytek z noża!...
— Niech mi pan nie grozi śmiercią — prosiła, — bo przecie nie zrobiłam nic złego...
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/60
Ta strona została skorygowana.
— 48 —