ojciec sennority. Nieprawdaż, że to miła dziewczyna? Racz wejść, sennor!...
Prosił tak serdecznie i z tak uprzejmem naleganiem, że niepodobna było się oprzeć. Ociągałem się jedynie wiedząc z góry, co to wszystko znaczy.
Nagle odezwał się ktoś za memi plecami:
— Proszę, niech pan wejdzie bez wahania. Poczciwy sobrino[1] zawsze rad gościom, i spędzi tu sennor miłą chwilę. Ja idę również... Proszę!
Był to yerbatero. Drab jednak zapytał go, wylękniony:
— Jeszcze jeden? Kto jesteś, sennor?
— Towarzysz ojca, który wrócił natychmiast po wyjściu — odrzekł yerbatero. — Proszę! chodźmy do chaty!
Popchnął mię naprzód, a ja sennoritę, która, odtrąciwszy draba na stronę, wprowadziła nas do izby. Znalazłszy się tu, sięgnąłem przedewszystkiem do kieszeni, by mieć pod ręką nóż, który niedawno odebrałem był owemu napastnikowi koło domku organisty. Należało przygotować się na wszystko, gdyż nawet sam yerbatero, którego jeszcze właściwie nie znałem, budził we mnie pewną nieufność. Jego zachowanie się nasuwało mi myśl, że mógł on należeć do tej samej miłej bandy. Podejrzenie to jednak rozwiało się, skoro spostrzegłem pięciu innych yerbaterów, którzy weszli za nami z nożami w rękach.
Chata składała się z dwu przedziałów. Do drugiego z nich drzwi były obecnie zamknięte. Zamiast okien domek miał tylko otwory bez ram i bez szyb. W kącie na stołku siedziała staruszka, która zdawała się być mocno zaniepokojoną przyjściem tylu naraz ludzi. Na ziemi leżały maty słomiane i stał nieduży stołek. Zresztą nie było tu żadnych sprzętów.
Nietylko babcia, ale i sobrino, zobaczywszy nasze liczne towarzystwo, zaniepokoił się i począł krzyczeć:
- ↑ Wuj.