Na drugi dzień rano wstałem wcześnie i, zanim przybył Monteso, przygotowałem się do drogi. Przygotowania te zresztą nie wymagały zbytnich trudów: cały swój majątek wziąłem na siebie, a wypróżnioną walizkę podarowałem kelnerowi, ubranie zaś służącemu hotelowemu; trochę niezbędnej bielizny i innych drobiazgów zapakowałem w skórzaną torbę i — byłem gotów.
Kelner, Szwajcar z rodu, otrzymawszy oprócz walizy także suty napiwek, wdał się ze mną w dłuższą rozmowę, chcąc mi się wywdzięczyć życzliwemi radami. Chwalił przytem, że wybieram się w drogę na koniu i z ludźmi doświadczonymi, zamiast jechać dyliżansem.
Dyliżans tutejszy, jak mi go opisał kelner, jest to ogromny wóz, zawierający przedział dla podróżnych na dziesięć do dwunastu osób i osobną rotundę. Do zaprzęgu używają zwykle siedmiu „rumaków“, wygłodzonych w nielitościwy sposób. Cztery konie zaprzężone są bezpośrednio do wozu, dwa przed nimi, a jeden na samym przedzie. Na tym przodującym koniu siedzi jeden z parobków i kieruje całym ekwipażem. Drugi peon siedzi na jednym koniu z owej czwórki przy samym wozie, trzeci wreszcie galopuje konno obok dyliżansu, okładając batem zaprzężone zwierzęta bez względu na to, czy potrzeba, czy nie.
Wysoko na koźle wozu siedzi właściwy woźnica, zwany mayoral, który, choć ma ogólny dogląd nad