panie, kawy, czekolady, jakieś bakalie, różnych delikatesów, że kilkudziesięcioma reńskiemi by się nie okupił (przysuwa się i mówi przebiegle). — Ale ja wziąłem się, uważasz, na sposób. Udałem, uważasz, żem tego zapomniał, tamto przeoczył i gdzie stało dziesięć, tam ja niby zera nie dojrzał... ot tak, niby z głupia frant — uważasz? Czasem nawet całą notatkę zgubił... a jakże. Były z tego potem lamenty, sceny, narzekania — no, ale koniec końców, jak nie było, to musiało się obejść bez tego i owego, a pieniądze taki zostały w kieszeni. O!... Ty się śmiejesz aniołku? Myślisz sobie: ot stary kutwa, łakomił się na głupich kilkanaście reńskich. A wiesz ty aniołku, że ja z tych małych oszczędności przez dziesięć lat uzbierałem wyprawę dla mojej Joasi?
Bronia. Czy być może ?
Żuryło. Tak, tak. A moja kobiecina, jak się potem włożyła do gospodarstwa, jak zaczęła z przeproszeniem karmić wieprze, tuczyć indyki, hodować kury, sprzedawać nabiał, jarzyny panie, to z tego posag dla córki uciułała. Tak, tak, bo kobieta, to ważna figura w gospodarstwie — a jakże... Mąż trzyma jeden węgieł domu...
Bronia. A żona trzy. Tak babunia zawsze mówi.
Żuryło (wstaje). Prawda, zapomnieliśmy o babuni.
Bronia. Biedaczka, chora teraz...
Żuryło. Wiem, wiem — paraliż w nogach — mówił mi Karol...
Bronia. Od trzech miesięcy nie rusza się z pokoju.
Żuryło. Ta zaprowadźcież mnie do niej, bo przedewszystkiem od niej nam zacząć należy i poprosić o pozwolenie i błogosławieństwo. Gdzież się to idzie?
Bronia. Tu na lewo (otwiera drugie drzwi z lewej). Proszę panów.
Żuryło (wychodzi.)
Matlachowski (wchodzi żywo z głębi). Panienko, panienko!
Bronia (do Matlachowskiego) Zaraz. (Do Karola). Zaprowadź pan ojca do babci, ja tam zaraz przyjdę. (Po wyjściu Karola do Matlachowskiego). Co takiego? Czemu pan Matlachowski taki pomieszany?
Matlachowski. Gdzie starszy pan, proszę panienki?
Bronia. Przy żniwie, pod lasem. Co się stało?
Matlachowski. Głupstwo się stało, proszę panienki. Pan Juliusz sprzedał żydom gaj brzozowy.
Bronia. Gaik babuni? To niepodobna!
Matlachowski. Widziałem na własne oczy, panienko. Jadę ja sobie z jarmarku, patrzę, a tu Mośkowi ludzie cechują sie-
Strona:PL Michał Bałucki-Ciężkie czasy.djvu/09
Ta strona została uwierzytelniona.