Bajkowski. Cóż to dla mnie.
Lechicki. To tak dla zaostrzenia apetytu przed kolacyą.
Bajkowski. Ależ duszko kochana, toż ja u Łapserdackiego tak sobie żołądek wypakowałem, że jeszcze nic a nic apetytu nie czuję, bo czego to tam nie było... (Lokaj odnosi). A gdzie ty z tem idziesz?
Lokaj. Bo pan powiedział, że nie ma apetytu.
Bajkowski. To co z tego durniu jakiś. To będę jadł bez apetytu, a jeść trzeba, rozumiesz, postaw tu.
Żuryło (wchodzi z drugich drzwi z lewej). Sługa, służka kochanych panów.
Lechicki. Witam pana. (Podaje rękę).
Kwaskiewicz (wzdychając). Sługa.
Bajkowski (jedząc). A! Pan Żuryło dobrodziej — servus — kopę lat niewidziałem... Ale bo też jegomość siedzisz jak borsuk w jamie, ani na jarmarku, ani na odpuście, nigdzie się nie pokażesz.
Żuryło. Nie ma czasu, dobrodzieju, gospodarstwo!
Bajkowski. No i ja mam także gospodarstwo, dzięki Bogu, ale od czegoż ekonom.
Żuryło (stulając ramiona pobożnie). Ja nie trzymam ekonoma, dobrodzieju.
Bajkowski. E! bo z jegomości sknera, dusigrosz. Trzeba przecież i drugim dać żyć. Dawniej panie, szlacheckie dwory żywiły całe stada rezydentów.
Żuryło. To też dziś siedzą w długach po uszy. (Przechodzi na środek).
Bajkowski. No, to trudno. Nie żyjemy przecież tylko dla siebie, ale dla drugich, dla kraju, „pro bono publico“. — Żebyśmy się znowu tak z każdym groszem rachować mieli.
Żuryło (poufale i żartobliwie klepiąc go po ramieniu). To byśmy go więcej mieli w kieszeni dobrodzieju i nie narzekali na ciężkie czasy. Oszczędność, to także bogactwo.
Bajkowski. Dobrze to mówić, jak się ma z czego oszczędzać.
Kwaskiewicz. Mnie na utrzymanie domu nie wystarcza, nie dopiero, żebym jeszcze oszczędności robił. Na czem tu oszczędzać?.
Żuryło (jowialnie). Na wszystkiem, dobrodzieju. Podrożała kawa, piję sobie polewkę, albo żurek na śniadanie, nie stać mnie na pieczeń, jem kaszę i ziemniaki, nie mam na wino, piję