że się nie uda, bo my już mamy takie psie szczęście, że do czego się weźmiemy, to się nie uda. Ja jestem przekonany, że gdybyśmy, szlachta, wzięła się w ostateczności do robienia butów, to albo by się ludzie bez nóg rodzili, albo by nastała moda chodzenia boso.
Bajkowski. Jasiu! Fe! wstydź się mówić takie rzeczy. A od czegoż panie religia, wiara w opatrzność Boską, że jego święta opieka nas nie opuści? „Sursum corda“ — panie dobrodzieju. Od czegóż szlachecki animusz, fantazya? Szlachcic powinien być, jak koń rasowy, głowa zawsze do góry. Patrz na mnie. Kłopotów po uszy, gospodarstwo pod psem, żydzi na karku siedzą i chcą wieś zlicytować, a przecież nie tracę fantazyi. — Jem dobrze, piję jeszcze lepiej i dzierżę panie wysoko w dłoni sztandar szlacheckiej godności i tradycyjnej wiary ojców. (Klepie Kwaskiewicza po ramieniu). Ma Pan Bóg, mój Jasiu, więcej niż rozdał, a kogo stworzy, tego nie zmorzy. Zobaczysz, jakoś to będzie (bierze kieliszek). No, za pomyślność naszą.
Lechicki. Wiwat!
Kwaskiewicz. Wiwat! (piją).
Żuryło idzie w głąb machnąwszy ręką.
Petronela (wybiega z drugich drzwi z lewej). Ach, moi panowie, chodźcie też zobaczyć, bo to warto widzieć, co ci Giętkowscy za cudactwa z tą swoją służbą porobili (idzie do okna).
Lechicki (zrywając się). Przyjechali? (Idzie na powitanie środkowemi drzwiami, reszta osób zbliża się okna).
Petronela. Patrzcie panowie!
Leonidas (śmiejąc się). Liberya żółto zielona, jak jajecnica ze scypiórkiem.
Petronela. A stangret wygolony jak orangutan.
Kwaskiewicz. I znowu inny powóz.
Leonidas. Psepysne lando wiedeńskie.
Bajkowski. A jakie szory! (do Żuryły). O! widzi pan — takich panków strofować i karcić, że gubią kraj i do ruiny prowadzą. Przypatrz się pan — jakie zbytki...
Żuryło (idzie do okna). O! prawda. Ogromna prawda. To musi być wielki bogacz?
Bajkowski (wybucha głośnym śmiechem). Kto? On! Ha! ha! ha! toś pan trafił jak kulą w płot. Słyszysz Jasiu — pan Żuryło powiada, że Giętkowski bogacz.