Lechicki. Jakto z Bronią? Przecież ona ma już swego narzeczonego.
Juliusz. E! cóż to za partya?... Szlachetka na nędznej wiosczynie!
Lechicki. Wcale nie nędzna!
Juliusz. A choćby, zawsze to nie ma porównania z Edwardem, i jeżeli tylko on zechce, to byłoby śmiesznością dla jakichś tam skrupułów odrzucać taką partyę. Trzeba być praktycznym, mój ojcze!
Bajkowski (w kontuszu, wchodzi zasapany i ociera pot z czoła). A niech licho porwie, co ja miałem kłopotu z tymi żydami! (Siada). Wyobraźcie sobie, ledwie za bramą konie puściły się drobnym kłusem, oni w krzyk, jakby ich kto zarzynał... gewałt!... aj waj!... Konie się spłoszyły, zaczęły ponosić, a moi żydkowie fajt, fajt na ziemię jeden po drugim, i za żadne skarby świata, nie można ich było potem namówić, żeby powtórnie dosiedli konia. Prosiłem, groziłem, beształem, nic nie pomogło.
Juliusz (śmiejąc się). No i cóż ostatecznie zrobiłeś?
Bajkowski. Ha, cóż?... Musiałem konie odesłać do stajni, a ich umieściłem w klombie przy bramie, i tam będą grać na powitanie księcia.
Lechicki. Daleko lepiej...
Juliusz. No, a cóż z resztą?
Bajkowski. Wszystko już gotowe. Skoro tylko banderye otaczające powóz księcia, ukażą się na gościńcu, wnet zaczną walić we wszystkie dzwony na wieży, bić z moździerzy, muzyka w krzakach grać, a lud wiejski sypać kwiaty i krzyczeć wiwat. To będzie szalony efekt...
Lechicki (ściska mu rękę). Poczciwy Maciuś... Bóg ci zapłać, że nam tak dzielnie pomagasz.
Bajkowski (rozrzewniony, ściskając równocześnie rękę Lechickiego z jednej, a Juliusza z drugiej strony). Moi kochani, przecież mnie znacie, wiecie dobrze, że Bajkowski nie zwykł się nigdy usuwać od pracy dla kraju. Czy to odpust, czy bankiet, czy uroczystość jaka, Bajkowski wszędzie pierwszy, bo u mnie dobro publiczne przedewszystkiem. Wiesz Julku, nie zaszkodziłoby, żebyś przy sposobności, zwrócił na mnie uwagę księcia, natracił mu co nieco o moich zasługach dla kraju. Nie idzie mi o marne tytuły lub ordery, uchowaj Boże, chyba, gdyby gwałtem chcieli,