Zaciął konie, i powóz potoczył się z turkotem po bruku, rzucając w przelocie światło latarni na zamknięte bramy kamienic i spóźnionych przechodniów.
Na Starowiślnej zatrzymał się przed jedną kamienicą, w której na pierwszem piętrze widać było światło za zielonemi storami.
Hulatyński wysiadł spiesznie, wyjął klucz z kieszeni i zbliżył się do bramy. Nie otworzył jednak, i po chwilowym namyśle, schowawszy na powrót klucz do kieszeni, wrócił do doróżki.
Nie poszedł na górę, choć wiedział, że czekano tam na niego. Nie wiadomo, czy sohie[1], czy komu innemu chciał oszczędzić przykrości pożegnania.
— Gdzie mam jechać, proszę jasnego pana? do resursy?
— Nie. Jedź przez Wiślną za miasto — rzekł otulając się w palto, bo wiatr chłodny pociągał od rzeki.
Tomasz widząc, że się na dalszą jazdę zanosi, postawił budę, zamknął okna i puścił konie galopem.
Noc była ciemna wilgotna, niebo zakryte brudnemi chmurami, na polach tu i owdzie leżały jeszcze śniegi i bieliły się wśród ciemności, jak płachty porozrzucane; wiatr szumiał gałęziami drzew stojących przy drodze. Hulatyński wpół leżąc puścił wodze myślom, które błąkając się samopas, cofnęły pamięć jego do czasów pierwszej młodości, gdy jeszcze jako dzieciak wychowywał się w towarzystwie bon Francuzek i Niemek. Matkę pamiętał bardzo mało, odumarła go wcześnie. Ojciec nie zajmował się nim wiele, bo rzadko przebywał w domu, chyba gdy goście
- ↑ Błąd w druku; powinno być – sobie.