Tomaszowa, szlochając, pobiegła po ludzi i nosze, polecając chorego i śpiące dzieci opiece Hulatyńskiego.
Nie był mu ten obowiązek ani przykry, ani uciążliwy. Owszem — uczuł pewne zadowolenie, że jest potrzebny, że na coś przydać się może. Spełniał powierzony mu dozór z przesadną skrupulatnością. Co chwila stawał i zbliżał się do chorego, kładł chłodną rękę na jego rozpalone czoło, i ucieszyło go, że stary znajdował w tem widoczną ulgę, bo się stawał spokojniejszym. Z kolei chodził do łóżek dzieci, poprawiał kołderki, nakrywał niemi śpiące, i z zajęciem przypatrywał się ich nadobnym twarzyczkom, zarumienionym od mocnego spania, ich rozchylonym, wiśniowym usteczkom, których oddech spokojny, równy cichy, zaledwo było można pochwycić uchem.
Nie znał on prawie dzieci, nie bywał nigdy w takich domach, gdzie dzieci kręcą się koło rodziców. Teraz dopiero w domu Tomasza zapoznawał się z niemi, a teraz poraz pierwszy widział je śpiące i widok ten dziwnie miłe zrobił na nim wrażenie. Ten sen niewinnych istotek miał w sobie tak coś spokojnego, anielskiego, że nie mógł oderwać oczu od uroczego widoku. Siedział, patrzył, rozmyślał nad tem, jak pięknym jest człowiek, póki go świat i namiętności nie zeszpecą i zepsują!
Wśród tych rozmyślań, mimowoli zagłębił rękę w kieszeni i namacał postronek.
Wstrząsnął się cały, jakby węża dotknął i rękę prędko wyjął. Zamiar samobójczy wydawał mu sie wstrętnym, zbrodniczym, wobec tego cichego snu dziatek, nad któremi powierzono mu
Strona:PL Michał Bałucki-Doróżkarz nr. 13.djvu/041
Ta strona została uwierzytelniona.