opiekę. Dziś nie byłby wstanie spełnić takiej zbrodni, odłożył to na później.
Z powrotem Tomaszowej, za którą wnieśli tragarze lektykę, rozpoczęła się bolesna scena wynoszenia chorego. Nie obeszło się bez płaczu i lamentów nie tylko samej Tomaszowej, ale i sąsiadek, które złudzone niezwykłym o tej porze ruchem w domu, powychodziły na wpół odziane z łóżek na podwórzec, do sieni, wciskały się ciekawie, natrętnie do izby, i powiększały zamieszanie.
Niektóre z nich, mając zabobonny wstręt do szpitala, odradzały Tomaszowej posyłać tam męża, prorokując, że jej zamrze, jak dwa a dwa cztery. Inne znowu radziły szpital, utrzmując, że w domu nie miałby nigdy takiej opieki, jaką tam mieć będzie. Ze starcia się tych dwóch przeciwnych mniemań powstał taki hałas, taka walka na słowa, że dzieci się pobudziły, i ujrzawszy ludzi tyle, lektykę, którą właśnie tragarze wynosili z chorym, buchnęły także za kobietami głośnym płaczem.
Hulatyński zostawszy z niemi sam jeden po wyjściu ludzi, musiał je uspokajać i pocieszać, — szczególniej Marysię, która dygotała z przestrachu i trzęsła się, jak we febrze. Wziął ją na rękę, drzącą okrywał kołderką i tulił do siebie. Kazikowi zaś, który zaczął go się natrętnie dopytywać, co Tomaszowi się stało? dla czego zabrali go z domu? — musiał co chwilę odpowiadać na pytania.
Kosztowało go to niemało, bo nie umiał wcale rozmawiać z dziećmi, naginać się do ich pojęć i tłumaczyć im tak, aby go zrozumiały.
Gorzej jeszcze było, gdy nadszedł dzień i
Strona:PL Michał Bałucki-Doróżkarz nr. 13.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.