wiła to takim tonem, że aż serce mu miękło od jej wyrazów.
I ona, i matka nie podejrzywały pana Anatola o żadne pokątne miłostki; wierzyły mu z całą ufnością dusz szlachetnych i czystych, które nie znając co zdrada, nie posądzają o nię nikogo. W chłodnem i urzędowo grzecznem zachowaniu się Anatola widziały tylko dowody jego skromności i taktu. Ani im przez myśl nie przeszło, jakie niebezpieczeństwo zagraża ich nadziejom. Jakże okropne byłoby przebudzenie z tego snu o szczęściu! Więc Hulatyński ślubował sobie uchronić ich od tego ciosu i młodego człowieka wyrwać ze szponów nędznych jego wspólników.
Na jednego z nich, to jest Rąbigoszewskiego, miał łatwy sposób. Wiedział, że Franciszek nie cierpiał go jeszcze w owych czasach, gdy służył u niego. Nie pomijał on wtedy żadnej sposobności, gdy mu się nadarzyła, by „majora“ przed nim osmarować jak najgorzej. On pierwszy opowiedział mu raz podczas rannego ubierania, niby tak dla rozweselenia go, w jaki sposób Rąbigoszewski przyszedł do tytułu majora, — i rozmaite inne opowiadał krążące o nim anegdotki, na pozór niby zabawne; ale każda z nich świadczyła niezbyt zaszczytnie o charakterze rzekomego wojaka, wystawiając go jako pieczeniarza, szulera, człowieka, żyjącego cudzem kosztem, nie rachującego się z honorem i nie przebijającego w środkach, gdy szło o zdobycie pieniędzy.
Jak sobie taraz[1] Hulatyński rozważał, wszystko złe, które słyszał kiedykolwiek o majorze, wyszło z ust Franciszka, ale w sposób tak
- ↑ Błąd w druku; powinno być – teraz.