Strona:PL Michał Bałucki-Doróżkarz nr. 13.djvu/080

Ta strona została uwierzytelniona.

nym — mówiła staruszka — i ani rusz jej wyperswadować.
Hulatyński, słysząc to, doznawał wyrzutów sumienia. Czuł się upokorzony tą miłością, na którą nie zasłużył. Ale też on nie miał wyobrażenia, że istnieją podobne kobiety na świecie, które kochają bez nadziei, że im zapłacą za tę miłość obrączką ślubną. Teraz taka miłość wydawała mu się świętością, przed którą kornie uchylił głowę.
Ogarnęło go uczucie lęku, a zarazem niewysłowione pragnienie zobaczenia Olimpki i gdy usłyszał kroki idącej po schodach, serce mu bić zaczęło ze wzruszenia i nogi w kolanach się ugieły, że usiąść musiał.
Weszła.
Hulatyński poznał ją od razu, tak się mało zmieniła. Przybyło jej tylko powagi i surowości.
Już to nie była owa trwożliwa, nieśmiała dziewczynka — ale kobieta, którą walka z życiem okryła powagą i nadała pewność i hart prawie męzki. Twarz jej bledsza, niż dawniej, wypiękniała jeszcze więcej wyrazem cierpienia i jakiejś szlachetnej dumy.
Hulatyński stał przed nią, jak żak, zakłopotany i nieśmiały.
Wskazała mu krzesło i rozpoczęła z nim rozmowę o interesie, dla którego tu przyszedł.
Układał się z nią o Marynię i mówili nawet dość długo ze sobą, ale co mówił, jak długo, kiedy się pożegnał z nią, jak się znalazł potem na schodach, na ulicy — tego nie wiedział. Robił to wszystko, jakby lunatyk we śnie, bo nie mógł jeszcze wyjść z zaczarowanego koła podziwu, w jaki go wprawił widok osoby tak dobrze zna-