Przewidywał za to od Olimpki wymówki, albo przynajmniej krzywe miny. Ale ona w tej chwili zaczęła ubierać dzieci, pożegnała się z owym panem i wsiadła do powozu bez cienia jakiejkolwiek urazy lub gniewu. To go rozbroiło, i żal go ogarnął, że się z nią tak obszedł.
Pewnej niedzieli inna go znowu spotkała nieprzyjemność, kiedy oparty na biczysku stał i przypatrywał się, jak Olimpka uśmiechnięta krajała chleb dziatwie, co mu przypomniało jakiś obraz gdzieś kiedyś widziany, — naraz, usłyszał poza sobą głos znany:
— A trzynastka — dobrze, że tu jesteś, — i czyjąś rękę uczuł na swojem ramieniu.
Obejrzał się i zobaczył Rąbigoszewskiego, idącego w towarzystwie dwóch mocno podchmielonych paniczyków.
— Dobrze, że jesteś, pojedziesz z nami, bo nasz gałgan fiakr zrobił nam zawód i nie przyjechał! No, siadajcie panowie.
— Nie można — rzekł Hulatyński, zastępując mu dość niegrzecznie drogę, — bo ja jestem z gośćmi.
— A gdzież ci goście?
Wskazał na siedzących nieopodal.
— Jakto ci? Żartujesz chyba. A zkądże takie biedy mają na płacenie sobie doróżki na całe pół dnia? — Chyba, że ta panienka ma opiekuna, co ci za nią płaci? A nieszpetna — mówił dalej przypatrując się Olimpce z beszczelną śmiałością przez szkiełka.
Hulatyński aż pięści zaciskał z gniewu i ooburzenia[1]. Miał ochotę palnąć go w twarz za ten ton lekceważący, z jakim śmiał się o Olimpce
- ↑ Błąd w druku; powinno być – oburzenia.