Wyszli na ogród, szukali, wołali napróżno. Aż nagle ukazała się na płocie, zakryta do połowy krzakiem leszczyny, z włosami wilgotnemi, rozpuszczonemi, które przytrzymała jedną ręką pod bródką, a drugą zapinała prędko na piersiach popielaty płaszczyk. Z twarzyczką rumianą, uśmiechniętą, umytą zimną wodą, wyglądała jak rusałka.
— Tu jestem! — zawołała, śmiejąc się.
— A ty tam co robisz?
— Kąpałem[1] się.
— Sama? Jakże można było! a nuż przypadkiem jaki!
— Nie bój się, babciu, znam rzekę.
— A teraz panna złodziejom drogę przez płoty pokazuje — zawołał dziadek — śliczna mi historya. Zleziesz mi ty zaraz z płotu, ty psotniku mały.
— Tylko ostrożnie — dodała babcia — bo możesz nogę zwichnąć, podrapać się....
Zanim jednak wypowiedziała swoje obawy, panna już była na ziemi i zaczęła, zamiast usprawiedliwienia się, całować staruszków.
— Jaka ona zimna! jeszcze rozchorować się może — odezwała się znowu babka, trzymając jej rączkę w swoich.
— Bo słońce jeszcze nie ociepliło wody. Ale nie bój się, babciu, zaraz się rozgrzeję, tylko potańczę z dziaduniem.
I nie czekając na pozwolenie, chwyciła dziadka wpół i zaczęła z nim obracać się po trawniku, przyśpiewując jakąś polkę.
— Ależ Janino, dajże pokój! A to cały djabeł z tej dziewczyny — mówił dziadek staccato, obracajac[2] się mimowoli.
— Jeszcze chwileczkę, dziaduniu. La la la la la la — mój złoty dziaduniu — la, la la!
— Bo już tchu nie czuję — wołał zadyszany starowina. — Janinko, słyszysz?
Zakręciła go jeszcze mocniej, a potem upadła z nim razem na darniową ławeczkę pod jabłonią, ucałowała go na podziękowanie w obie ręce i pobiegła do babci.