— I zapewne rzadko u was bywa?
— Owszem, ale ja go znieść nie mogę.
Na tem urwała się rozmowa i panienki zajęły się robotą. Janina, więcej jeszcze może niż Zosia, nie miała jakoś dzisiaj ochoty wracać do domu i kiedy Zosia parę razy zabierała się, aby już iść, zwlekała pod różnemi pozorami. Nareszcie musiała przecież iść, bo zmierzchać się już zaczynało i na seledynowem niebie wieczorna gwiazda zabłysnęła tuż nad topolą. Zdawało się, że gdyby kto silnie zatrząsł topola[1], toby spadła na ziemię, jak dojrzałe jabłuszko.
Rozmawiając o tej gwieździe, która, im bardziej ciemniało niebo, tem jaśniej występowała, doszły do domu, gdzie ich spotkała od dziadków bura, że tak długo bawiły, że przemoczą po rosie nogi i dostaną kataru. Po wyrecytowaniu tej przygotowanej bury, dziadek nie omieszkał przedstawić Zosi Adama, a Zosia nie omieszkała podczas wieczerzy szepnąć Janince, że to bardzo przystojny mężczyzna.
— A gdzież ten twój wuj się podział? — spytała jej potem, gdy dziadek usiadł do szachów.
— No, to właśnie on.
— Jakto, ten młody, to twój wuj? zawołała ze zdziwieniem Zosia.
— Mówiłam ci, że daleki.
— I ty jego nie cierpisz?
— Ach, jeszcze jak!
— I za co?
— Bo nieznośny, przekonasz się o tem sama.
Nie potrzebowała długo czekać na to przekonanie się, bo zaraz nazajutrz rano nadarzyła jej się sposobność rozmawiania z nim dłużej. Spotkał ją w alei grabowej, gdzie siedziała sama, czytając książkę. (Janina była jeszcze w pokoju, nieubrana.) Adam, przechodząc tamtędy, powitał ją ukłonem i uważał za obowiązek zagadać do niej słów kilka. Z początku trzymała się sztywno i zimno, przygotowana na to, że ma do czynienia z człowiekiem nieznośnym; gdy jednak po zamianie kilku zdań przekonała się, że ten
- ↑ Błąd w druku; powinno być – topolą.